Patrzycie pewnie na tytuł wpisu, później na powyższe zdjęcie i znowu na tytuł wpisu. I gdzie te domki?! Ano są tam, takie małe, z czerwonymi dachami. Tak głównie wyglądało nasze spotkanie z islandzką architekturą - z daleka, przez okno samochodu jadącego drogą jedynką. Chociaż zdjęcia poniżej to chyba jeszcze większe wytężanie wzroku! Przy okazji widać, jak duże jest zróżnicowanie krajobrazowe nawet zimą (to zdjęcia z naszej lutowej wyprawy, więcej znajdziecie w tych wpisach) - nie wszystko ciągle jest pod śniegiem, czasem wiatr wszystko wywiewa.
Tak z daleka to ciężko stwierdzić, czy to małe, duńskie domki z XIX wieku czy już większe budowle pod norweskimi wpływami, czy to już może coś nowszego i bardziej modernistycznego, ale jeśli są drewniane, to na 99% są z drewna, które przybyło spoza wyspy, czasem już w formie prefabrykowanych domów, gotowych do składania. A pewnie myśleliście, że bloki z wielkiej płyty były pierwsze!
Żeby pooglądać sobie jakieś domki z bliska pojechaliśmy do wioski Wikingów na półwyspie Stokksnes. No patrzcie, jak ładnie! Tylko, że ten widok tylko w połowie jest prawdziwy. Wprawdzie góra Vestrahorn jest prawdziwa i to podobno jeden z najbardziej malowniczych widoków na całej Islandii (zaraz obok jest czarna plaża, na której można zrobić takie zdjęcie), to sama wioska to tak naprawę plan filmowy, który z bliska traci na urokliwości. W okolicy są jeszcze trasy spacerowe, pozostałości brytyjskiej bazy wojskowej z czasów wojny, wspomniana już plaża i Cafe Viking, w którym uiszcza się opłatę - to jedno z trzech miejsc, gdzie płaciliśmy przy zwiedzaniu, był jeszcze krater wulkanu i opłata za kąpiel w gorącym źródle, co akurat jest warte wszystkich pieniędzy świata.
Tu okolice Helli - w jednej z takich chatek na zboczu spaliśmy ostatniej nocy i to tu widzieliśmy naszą małą zorzunię! One naprawdę istnieją!
A zgadnijcie, co tam świeci tak jasno. To szklarnie ogrzewane geotermalnie, z których pochodzi część warzyw i ziół z islandzkich sklepów. Może nawet w którejś z nich hodowane są banany... Wcale nie żartuję, bo wprawdzie takie bananowce wolniej rosną i dojrzewają, ale ich uprawa jest możliwa i po II wojnie światowej było to dosyć opłacalne, dopóki w latach 60. nie zniesiono ceł na owoce egzotyczne.
Na koniec jeszcze kilka nocnych ujęć z największego miasta Islandii, czyli Reykjavíku. To głównie miejsca na trasie port- kościół Hallgrímskirkja.
To oczywiście tylko wielki przekrój islandzki budynków, w końcu (jeszcze) całej nie zobaczyliśmy. W stolicy przecież też nie wszyscy mieszkają w małych, uroczych drewnianych domkach, nie ma tu żadnego domu pokrytego mchem - to wszystko na pewno przy kolejnej wyprawie do krainy ognia i lodu!
KOMENTARZE