Uwielbiam wszelkiego rodzaju wystawy, czy to japońskiej biżuterii z papieru, klocków LEGO, gdańskich okien czy też mody lat 70. w Danii. Przyjemnie jest obcować z wytworami ludzkiej wyobraźni i ich talentu. Tyle zabawy, inspiracji, wiedzy - po prostu miło spędzonego czasu. Chyba, że mam do czynienia ze sztuką współczesną...
Przyznam się szczerze, że do Pawilonu Czterech Kopuł, wybrałam się głównie z ciekawości, jak starą Wytwórnię Filmów Fabularnych "przerobiono" na muzeum sztuki współczesnej (o tym przeczytacie TUTAJ). Pomyślałam sobie nawet przez chwilę, że może zwiedzę też wystawę czasową "Letnia rezydencja. Kolekcja Marxa gościnnie we Wrocławiu". Okazało się, że nie dam rady.
![]() |
Makieta Pawilonu Czterech Kopuł |
Kolekcja sztuki polskiej II połowy XX i XXI wieku - tu nie było miejsca na proste podobało mi się/nie podobało mi się. To byłoby zbyt proste, a to co ja czułam to był niepokój. Nie do końca rozumiałam, na co patrzę. Czułam dyskomfort, oglądając prace zawierające rybie ości. Dokładnie przyjrzałam się może jednej trzeciej wystawionych eksponatów. O wiele łatwiej i przyjemniej było mi patrzeć na coś, co rozumiem - jasną przestrzeń, wzory malowane przez cienie, obłe krzesła, które w swojej nowoczesnej formie wydawały mi się tam czymś bliskim i znajomym.
Co więc to oznacza? Że sztuka współczesna to bzdury? Że nie nadaję się do zwiedzania muzeów? Wręcz przeciwnie, mam wrażenie, że tej wystawie udała się bardzo ważna rzecz - wywołała we mnie emocje. I że na pewno tam jeszcze wrócę, żeby obejrzeć kolejną jedną trzecią eksponatów. I kolejną.
W lutym wybrałam się tam ponownie - na wystawę "Nature morte. Współcześni artyści ożywiają martwą naturę". To dopiero było przeżycie...
KOMENTARZE