Są na Islandii takie miejsca, w których do głosu dochodzi gorące serce tej wyspy. Taki już jej urok - z pozoru zamknięta w okowach lodu, a jednak daje popalić!*
Wszystko przez jej położenie - na granicy płyt tektonicznych, w miejscu bardzo niespokojnym, burzliwym, wrzącym! To tak zwany hot spot, plama gorąca. Szczeliny, kratery, gorące źródła, gejzery to rozleły system regulujący ciśnienie, gromadzące się pod sztywną skorupą lądu. Na pewno słyszeliście o wybuchu wulkanu Eyjafjallajökull kilka lat temu (spróbujcie wymówić tę nazwę!), kiedy to pył wulkaniczny uziemił samoloty na dłuższy czas - no na pewno byśmy wiedzieli, co zrobić z uzyskanym czasem na Islandii! A tak to nasza krótka wycieczka musiała starczyć na obskoczenie wszystkich gorrrących atrakcji.
Tak tak, my też skorzystaliśmy z gorących źródeł! Reykjadalur Hot Springs to bardzo popularne miejsce, bo jest piękne, gorące i darmowe! Płaci się tylko swoim czasem i wysiłkiem - w taką zimową pogodę przy mrozie i wietrze trasa zajęła nam godzinę. U celu chwilę się zastanawialiśmy, czy jesteśmy gotowi na przebieranie się w takich warunkach, no ale raz się żyje! Nie ma tu właściwie przebieralni jako takich, tylko przepierzenia, które trochę tylko chronią przed wiatrem i spojrzeniami innych turystów, raczej służą jako wieszaki. A sama kąpiel? Nie do opisania! Jak gorąca sauna i kąpiel w zimnej wodzie, tylko na odwrót ;) Woda była tak gorąca, że w pewnym momencie było to aż nie do wytrzymania, ale alternatywą było wyjście na mróz, szybkie przebranie się ze sztywniejącego na mrozie stroju kąpielowego i godzinny marsz do auta, co i tak w końcu trzeba było zrobić. Niektórzy śmiałkowie zażywali również śnieżnych, ja się aż tak nie odważyłam.
Moczenie się w gorącej wodzie tak nam się spodobało, że poszukaliśmy kolejnego źródełka. Tak trafiliśmy do Hrunalaug, basenu o idealnej temperaturze, i do tego z domkiem-przebieralnią!
Skoro było już o gorących źródłach, to teraz - gejzery! Zarówno mało aktywny Geysir, czyli ten najsłynniejszy, od którego imienia wzięła się w ogóle nazwa tego zjawiska, jak i Strokkur, czyli ten, na którego można zawsze liczyć, bo wybucha co kilka minut.
Chyba minie jeszcze trochę czasu, zanim Geysir wybuchnie...
Za to Strokkur gotowy!
Kolejny przejaw islandzkiej wulkaniczności - bazaltowe słupy i czarny, wulkaniczny piasek. W końcu to Black Sand Beach! Ale tak prawdę mówiąc to wszystkie plaże, które widzieliśmy, były czarne, tak jak te w poprzednim, lodowym wpisie o Islandii.
Wspominałam też na początku o wulkanach. No to wybraliśmy się jeden taki zobaczyć z bliska. Kerið to jezioro w kraterze wulkanu Grímsnes, który wybuchł parę tysięcy lat temu.
*Podobno kojarzenie Islandii z lodem jest bardzo mylne, bo latem jest bardzo zielona - cóż, będę musiała sprawdzić to sama! ;)
KOMENTARZE